Jest takie miejsce we Francji, dobrze ukryte wśród bujnych łąk, spalonych słońcem pól, cudownie dojrzałych winorośli i ładnych starych drzew. Dostaniecie się tam, nie próbując.
Jechaliśmy drogą. Jakąś drogą. Letnią drogą. Drogą, która topniała w upale południowo-francuskiego słońca. Drogą, która była relaksująca i uspokajająca. Drogą dosłownie donikąd, a jednak do niesamowitego miejsca. Drogą na bezdrożu. Drogą, która w pewnym momencie przykleiła się do brzegu krętej wstęgi Canal du Midi i zaprowadziła nas prosto do małej wioski Colombiers.
Przejechaliśmy przez most ponad kanałem, który płynie tutaj od końca XVII wieku. Mnóstwo ładnych barek i łodzi kołysało się leniwie na wodzie. Ludzie cieszyli się brunch’em na kołyszących się pokładach. Późny poranek powoli zamieniał się w bardzo gorące popołudnie. Byliśmy przeszczęśliwi, mogąc chłonąć takie widoki, w nadziei na więcej.
Drogowskazy i owszem tam były. Jeden z nich ogłaszał coś, co wyglądało na warte sprawdzenia. I tak, powoli, ciesząc się widokiem leniwego życia na kanale, przetoczyliśmy się zaciszną alejką zacienioną setkami wiekowych drzew. I to byłoby na tyle tego Colombiers.
Nasza droga stawała się teraz coraz bardziej stroma. Byliśmy już poza wioską, otoczeni winoroślą. Można było poczuć różnicę w powietrzu między środkową częścią kraju a wybrzeżem. Byliśmy bowiem tylko rzut kamieniem od Morza Śródziemnego i granicy z Hiszpanią.
W końcu na szczycie wzgórza pojawiło się coś niezwykłego i od razu wiedzieliśmy, że to musi być to.
Oppidum D’Enserune to stanowisko archeologiczne zawierające pozostałości wioski, która zamieszkana była między epoką żelaza a pierwszym wiekiem naszej ery. Znajduje się na wzgórzu w gminie Nissan-lez-Enserune.
Termin “oppidum” wywodzi się z łaciny i oznacza miasto lub ufortyfikowaną aglomerację. Termin ten był używany przez historyków do nazywania rodzaju rzymskich ufortyfikowanych osad rozproszonych w całej Europie.
Pierwsze wykopaliska na tym terenie zostały podjęte w latach 1843-1860 przez księdza z miejscowej parafii Montady. Był to ojciec Ginieis i to właśnie on odkrył tu groby. W tym czasie, w 1850 roku na miejscu znaleziono również monety iberyjskie.
Prawie sto lat później lokalny właściciel ziemski, Félix Mouret, który był zapalonym archeologiem, podjął bardziej szczegółowe wykopaliska na wzgórzu. Pracował na tym stanowisku od 1915 do 1928 roku. W tym czasie opublikował również swoje odkrycia i zbudował tam willę. Dziesięć lat później budynek ten został wykorzystany do przechowywania eksponatów, które można w nim podziwiać po dzień dzisiejszy. Kolekcja ceramiki zabierze Was w podróż przez wieki ewolucji kulturowej tego miejsca.
Prace wykopaliskowe trwały przez kolejne dwadzieścia lat i w końcu powstało tu muzeum, które obecnie jest Pomnikiem Narodowym. Później jeszcze przeprowadzono szeroko zakrojone prace nad grobowcami, a także na całym szczycie wzgórza, a te doprowadziły do odkrycia nekropolii.
Osada w Ensérune słynie ze znacznej ilości modułów magazynowych, takich jak silosy. Na wzgórzu i jego okolicach znajduje się około 300 dołów. Bardzo miękka skała, utworzona z osadów mioceńskich, składająca się z przybrzeżnych piasków morskich, umożliwiła ich wykopanie. Te, na ogół jajowate w kształtach struktury, mają pojemność od 10 000 do 85 000 litrów.
Początkowo uważano, że silosy były używane pięć wieków przed Chrystusem do przechowywania ziarna, ale teraz wiadomo, że duża ich liczba była przeznaczona do przechowywania wody, szczególnie w ciągu ostatnich dwóch stuleci przed naszą erą.
Wzgórze Ensérune dominuje nad okolicznymi równinami o sto metrów, a tym samym oferuje doskonały panoramiczny widok na sąsiedni obszar, aż po Pireneje.
Zobaczycie tu również najdziwniejsze z miejsc na Ziemi, tuż u podnóża Ensérune, otoczony wachlarzem pól i łąk, dzięki czemu wygląda jak świecąca gwiazda w kształcie serca – L’étang de Montady – staw o powierzchni 400 ha, który wysechł w średniowieczu.
Kiedyś była to naturalna niecka, utworzona przez wiatry i erozję. Później pod wpływem wzrostu poziomu morza, wypełniła się ona wodą, tworząc tymczasowy staw. W połowie XII wieku miejscowi postanowili osuszyć ten bagnisty obszar, tworząc sieć 80 km kanałów, połączonych w centralnym punkcie, co wyjaśnia układ pól w kształcie gwiazdy. Przez kanały odwadniające, woda jest doprowadzana do centralnego kolektora, a następnie odprowadzana przez rów w kierunku stawu Capestang, przez galerię pod wzgórzem Ensérune i pod tunelem Malpas, stworzonym podczas budowy Canal du Midi.
Niestety ulewne deszcze wciąż podtapiają ten kawałek ziemi, na którym obecnie uprawiane są zboża, winorośl lub pszenica durum. Część z nich to również pastwiska.
Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy oppidum, ponieważ w okolicy są tylko dwa miejsca, z których widoczny jest ów staw i oppidum jest jednym z nich. Drugie to Wieża Montady – pozostałość po starym zamku z XII wieku, stojąca w najwyższym punkcie skalistego cypla, naprzeciwko Stawu Montady i Oppidum d’Ensérune.
Spacer w temperaturze 35°C i picie hektolitrów wody sprawiło, że zapragnęliśmy się wysikać. Całkiem naturalne, nie?…
… Kibelek wyglądał bardzo podobnie do tego z poniższego zdjęcia, chociaż to jest akurat zapożyczone z Internetu. Być może byłam zbyt zszokowana, aby sfotografować ten rzeczywisty. Tak, kucająca toaleta jest tym, o czym mówię. To wtedy odkryłam tą rzecz, znaną i używaną na świecie od ponad dwóch tysięcy lat, i nigdy nie zapomnę Oppidum, chociażby tylko z tego powodu.
Źródło: internet
Toaleta kucająca, zwana również toaletą narciarską, turecką lub arabską, jest rodzajem urządzenia sanitarnego używanego do wypróżniania się w pozycji kucającej. Główna część wykonana jest z owalnej lub kwadratowej miski zamontowanej na poziomie podłogi, z odpływem w dolnej części, o średnicy od 75 do 100 mm. Po obu stronach miski, kilka centymetrów wyżej od odpływu, znajdują się podstawy do postawienia stóp. Niektóre modele mają nawet możliwość spłukiwania. Zazwyczaj są one wykonane z ceramiki lub stali nierdzewnej.
Widziałam w moim życiu wiele obrzydliwych toalet, ale ta znacznie przekroczyła moje najgorsze koszmary. Było brudno, wszystko wokół posikane. Nie jestem pewna co było błotem a co nie-błotem. Już tylko to samo w sobie wystarczająco mnie zestresowało, ale próba usytuowania się ponad tym czymś a potem koncentracji, aby trafić do dziurki z odpływem, była wyczynem olimpijskim. Wyobraźcie sobie, że próbujecie trafić w dziesiątkę z bardziej konkretnymi rzeczami! Wyszłam z tego miejsca zalana potem, modląc się, by to był mój pierwszy i ostatni raz, kiedy będę zmuszona użyć czegoś takiego.
Ale nie… te klopy są tam wszędzie. A wydawałoby się że jesteście w Europie…
Za takimi instalacjami stoją oczywiście plusy i minusy i domyślam się, że ich obecność w miejscach publicznych ma w zamyśle cele higieniczne. Ale do diabła – nie. W tym miejscu nie było absolutnie nic higienicznego. Mam tylko szczerą nadzieję, że nie używają jednego mopa do mycia zarówno wnętrza tej pięknej misy, jak również otaczającej ją podłogi.
Oczywiście lokalny osioł stał na straży, tuż obok tego nieszczęsnego przybytku zgrozy.
Będąc jeszcze na szczycie wzgórza, sprawdziliśmy naszą pozycję na Via Domitia, pierwszej rzymskiej drodze między Włochami a Hispanią przez Francję, która przechodziła tutaj. To wyjaśniałoby monety iberyjskie, ha? Nadszedł czas, aby ruszać dalej i nie chcieliśmy przegapić następnego miejsca. Miejsca, na którego odwiedzenie wpadliśmy właśnie w tym miejscu. 🙂
Zabiorę Was tam następnym razem. Chyba, że zabiorę Was gdzie indziej… kto wie… Świat jest naszą ostrygą, jak to mówią Anglosasi…. tylko nie mylcie jej z tymi ostrygami z Gór Skalistych.
Nigdy nie znudzą mnie widoki, które ma do zaoferowania południowa Francja. Kilometry pól z długimi zielonymi pasami winorośli pokrywają każdy centymetr ziemi w zasięgu wzroku, oczywiście takiej, którą da się uprawiać.
Łaty z pól i łąk generalnie przynoszą więcej przyjemności, gdy podziwia się je poza utartą drogą. Tym razem jednak powoli wracaliśmy w kierunku Tuluzy, dlatego też czas miał znaczenie. A przed nami prawdziwa uczta. Toteż tym razem podziwialiśmy widoki z autostrady.
Wczesna poranna pobudka i szybka podróż do miasta La Cité.
Przy wjeździe do Carcassonne poczuliśmy lekkie rozczarowanie. Pamiętajcie, że podróżowaliśmy bez planowania, map, GPSu, itp. Tylko książka podróżnicza, drogowskazy i ogólne wyobrażenie co do lokalizacji miejsc.
Miasto wcale nie wyglądało zbyt średniowiecznie. Czyżby mnie okłamywali na wykładach z Historii architektury i sztuki na uniwersytecie, czy co?! – pomyślałam. Ale nie. Nie kłamali.
Trzeba Wam wiedzieć, że wyższa część miasta Carcassonne znana jako La Bastide de Saint Louis znajduje się po drugiej stronie rzeki Aude od starej, dolnej części zwanej La Cité Medievale, której wszyscy tak naprawdę szukają.
Dołączyliśmy do ruchu ulicznego miasta Carcassonne. Hmmm… lub bardziej… zgubiliśmy się w nim Tylko po to, aby przejechać się przez centrum tej nowoczesnej osady.
Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy po złej stronie rzeki, otoczeni masami ludzi robiących zakupy, spacerujących lub po prostu popijających kawę przy jednym z wielu stolików kawiarnianych zastawiających chodniki.
Była to szybka ucieczka muszę przyznać. W rzeczywistości w ciągu następnych dwóch dni spędzonych w okolicy nie przekroczyliśmy rzeki już ani razu.
Widok na Petit Train de la Cité upewnił nas, że zbliżamy się do celu.
Po prostu musieliśmy uzbroić się w cierpliwość, ponieważ droga, którą nadjechaliśmy, znajdowała się po przeciwnej stronie nowego miasta. Trzeba było więc przebrnąć przez ten nie najpiękniejszy most, aby poczuć te właściwe uczucia.
Wieże La Cité w końcu pojawiły się przed nami w upale wczesnego poranka…
Teraz byliśmy o wiele szczęśliwsi, gdy znaleźliśmy to, czego żeśmy szukali. Następnym krokiem było znalezienie miejsca kempingowego.
Podążając za znakami drogowymi, przejechaliśmy przez mały zabudowany teren tuż pod murami obronnymi starego La Cité i tam, gdzie było bardziej zielono, znaleźliśmy prawdziwą perełkę – trzygwiazdkowe miejsce, z pięknie wyznaczonymi parkingami, dobrze zorganizowanymi obiektami publicznymi, basenem, placem zabaw i kawiarnią. Wspaniały Camping de la Cité, w odległości 5 minut spacerem od średniowiecznego miasta Carcassonne!
Nasze brudne i śmierdzące ubrania zasłużyły w końcu na pranie. Wkrótce wszystko było rozpakowane i zorganizowane w naszym przytulnym, otoczonym płotem z krzewów, który szybko zamienił się w sznurek na bieliznę, oazę ciszy i spokoju.
Odświeżający prysznic i byliśmy gotowi do zdobycia kolejnej twierdzy.
Chociaż dziś nazywamy je średniowiecznym miastem, znanym na całym świecie z historycznych budynków otoczonych podwójnym pierścieniem murów obronnych z systemem licznych wież i bram, najwcześniejsze ślady osadnictwa w miejscu obecnego La Cité sięgają VI wieku p.n.e. To wtedy zbudowano tu warownię na skalistym cyplu, z widokiem na dolinę rzeki Aude.
Źródło: internet
W pobliżu przebiegały starożytne europejskie szlaki łączące ważne regiony handlowe. Via Domitia zbudowana przez Rzymian była jedną z nich. Lokalne wzgórza Carsac były ważnym ośrodkiem handlowym regionu. Nic więc dziwnego, że Rzymianie rządzili tu pięć wieków później. I chronili osadę, którą podnieśli nawet do rangi stolicy regionu, 1200-stoma metrami murów obronnych.
Carcassone kwitło pod panowaniem rzymskim aż do IV wieku naszej ery, kiedy to znalazło się pod panowaniem Wizygotów w V wieku. Opierało się wielokrotnym próbom podbicia go przez Franków, którym ostatecznie udało się to w końcu w VIII wieku. Przed nimi był też okres kontroli Saraceńskiej.
Gdzieś podczas rządów Franków Maurowie postanowili zaatakować miasto Carcassonne. Ich strategia polegała na czekaniu, aż mieszkańcom zamkniętym w murach miejskich zabraknie żywności i zapasów. Oczywiście była to sytuacja nieunikniona.
Gdy zapasy drastycznie skurczyły się po obu stronach, tak bardzo, że wewnątrz murów miasta pozostała tylko jedna świnia i jedna beczka zboża, sprytna księżniczka postanowiła sprzeciwić się swoim doradcom i poprosiła poddanych, aby przekarmili tę świnię całym pozostałym zbożem, po czym świnia została katapultowana do obozu otaczającej mauretańskiej armii.
Po raz kolejny sztuczka, a właściwie proste, logiczne myślenie kobiety, być może nawet dziecka, przyniosło miastu zwycięstwo. Maurowie zdecydowali, że skoro miasto jest tak dobrze zaopatrzone w żywność, oni sami będą martwi, zanim uda im się zmusić mieszkańców do poddania się z powodu głodu. I tak też odeszli tam, skąd przyszli.
Był to XIII wiek, kiedy masywne mury miasta, które możemy dziś oglądać, zostały zbudowane, po tym, jak La Cité zostało zaanektowane przez państwo francuskie. Na tym etapie Château Comtal znajdował się już w jego granicach, zbudowany sto lat wcześniej przez Bernarda Atona Trencavela w zachodniej części murów rzymskich. Twierdza była wystarczająco silna, aby pokonać armię brytyjską podczas wojny stuletniej w ataku dowodzonym przez Czarnego Księcia w 1355 roku.
300 lat później Carcassone straciło swoje znaczenie militarne. Fortyfikacje zostały opuszczone, a miasto stało się jednym z centrów gospodarczych Francji, koncentrującym się na wełnianym przemyśle włókienniczym. Niemniej jednak powoli upadało.
Na pewnym etapie było ono tak zaniedbane, że rząd francuski rozważał jego zburzenie. Na szczęście opamiętali się i w 1853 roku zadanie gruntownej rekonstrukcji i renowacji twierdzy otrzymał francuski architekt Eugène Viollet-le-Duc, który jest obecnie znany jako ojciec francuskich prac konserwatorskich. Po jego śmierci dokonanie dzieła odziedziczył jego uczeń, Paul Boes Willwald, a później kontynuował je architekt Nodet.
Źródło: internet
W 1997 roku Carcassonne zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO jako wyjątkowy, w pełni otoczony murami średniowiecznymi kompleks miejski. Jeden z największych tego typu w Europie, który pozostał w stanie niezmienionym. La Cité jest jednak narażone na codzienne zadeptywanie. Hordy ludzi, około 4 mln rocznie, wbijają podeszwy swoich butów w średniowieczne jego kamienie, szwędając się po wąskich uliczkach lub próbując policzyć wieże, których powinno być 52.
Też byliśmy tymi ludźmi.
Po przekroczeniu głównych bram wejściowych najprawdopodobniej pójdziecie w prawo, w kierunku Bazyliki Świętych Nazariusza i Celsusa, znanej również jako Bazylika Świętych.
Budowa romańskiej katedry rozpoczęła się w 1096 roku. Nadal można zobaczyć i skorzystać z wejścia z łukowym portalem w elewacji północnej.
Najstarszą częścią obecnego kościoła jest romańska nawa. Większość budynku została przebudowana w XIII wieku i w stylu gotyckim. Obejmuje to chór z jednym z najstarszych witraży w południowej Francji, pochodzącym z 1280 roku i przedstawiającym życie Jezusa. Mnie osobiście zahipnotyzowała rozeta. Czy wyczuwacie różnicę między ciężkim i ciemnym stylem romańskim a jasnym, zwiewnym, kolorowym i graficznym gotykiem, który miał sprawić, że budynek będzie wyglądał tak, jakby dosłownie sięgał nieba?
Wyjście z tego niesamowitego kościoła na światło dzienne jest doświadczeniem samym w sobie. A to, moim zdaniem, najlepszy czas na wyjście na mury obronne. Po prostu przechodzicie przez łuk, który pojawia się po waszej prawej stronie. Pamiętajcie, że macie tutaj dwa rzędy murów, więc chodzicie w przestrzeni, która jest między nimi.
Obejście całego terenu jest wyczerpujące. To naprawdę jest właściwe miasto, a w jego murach może być bardzo gorąco, gdy pogoda jest nieco poniżej 40 °C. Setki ludzi stłoczonych wewnątrz jak sardynki w puszce, nie poprawiają tej sytuacji.
Po spędzeniu tam całego dnia czujecie się wyczerpani, ale w satysfakcjonujący sposób.
Przygotujcie się na wysokie ceny za wszystko, co jest otoczone murem, zwłaszcza jeśli jest świeżo ugotowane. Pamiątki są również dość drogie, ale pamiątkowa moneta i pocztówki są koniecznością. Tak jak sama wizyta w tym miejscu. Kto jeszcze nie zdołał go odwiedzić, niechaj nie zwleka.
Zabudowy miejskie położone wewnątrz murów zostawiliśmy na koniec naszej wizyty i była to słuszna decyzja. Ta część La Cité jest po prostu zbyt napakowana ludźmi. Ale niezwykle ładna, z domami z muru pruskiego. Zostajesz przeniesiony w czasie i przestrzeni do książek Alexandre’a Dumasa i jego muszkieterów.
Źródło: internet
Osobiście uważam, że dolne miasto, tuż za murami La Cité, jest bardzo urokliwe i znaleźliśmy tam nawet małą cukiernię z najsmaczniejszymi wypiekami robionymi na miejscu.
Ludzie mają tendencję do ignorowania tej części całkowicie w swoich gorączkowych próbach jak najszybszego dotarcia do średniowiecznych murów i tego, co jest za nimi. Moim zdaniem jest to jednak błąd. Ponieważ my byliśmy w Carcassonne przez dwa dni, spędziliśmy dużo czasu spacerując i podziwiając piękno również tego wspaniałego historycznego miejsca. Zróbcie to także, a nie rozczarujecie się.
Tego wieczoru nie mieliśmy pojęcia, że staniemy się świadkami jakiejś niemieckiej rewolucji na sąsiednim miejscu kempingowym. Wygląda na to, że ci ludzie podróżują z całymi domami. Najpierw oglądali telewizję i słuchali radia. Potem grillowali. Potem zaczęli pić, myślę, że coś na cięższą nutę, ponieważ sprawiło, że byli dość rozmowni. Doprowadziło to do małej kłótni, z odrobiną stukotu sztućców i naczyń. I wreszcie na koniec dostał nam się koncert seksualnych uhs i ahs, po których nastąpiło chrapanie, przyrównywalne do tego, jakie z pewnością wychodzi z gawry niedźwiedzi brunatnych.
Siakieś 60-letnie ex-dzieci-kwiaty normalnie….
Na szczęście odwiedziliśmy wcześniej jeden z lokalnych supermarketów i mieliśmy Bordeaux w obfitości. Mnóstwo sera i winogron do tego wszystkiego i widok na La Cité w nocy.
Wygląda na to, że Niemcy i Carcassonne dzielą jakiś szczególny rodzaj miłości, ponieważ w 2000 roku Klaus-Jürgen Wrede opublikował zaprojektowaną przez siebie grę planszową nazwaną na cześć tego właśnie miasta.
Zasady są proste, wybieracie kawałki, które później łączycie ze sobą tworząc średniowieczną osadę. Oczywiście istnieje już kilka jej wersji i więcej opcji można znaleźć klikając tutaj.
Źródło: internet
Gra stała się tak popularna, że teraz można wybierać pomiędzy wersjami konsolowymi, PC i aplikacjami.
Źródło: internet
Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie powinnam zapomnieć. Niestety nie mieliśmy okazji wziąć w nim udziału, ale każdego lata od połowy lipca do końca sierpnia, 3 razy dziennie z wyjątkiem soboty, średniowieczne La Cité zabawia tłumy Wielkim Turniejem Rycerskim.
45 minut pokazów w najbardziej średniowiecznych ustawieniach i stylach. Rycerze, konie i broń ścierają się w ciągłych bitwach, aby przywrócić ducha ówczesnych dni.
Było lato 1208 roku, kiedy Ramon Roger Trencavel po raz pierwszy zorganizował wielki festiwal w swojej cytadeli w Carcassonne, gdzie najlepsi rycerze mogli zmierzyć swoje umiejętności w starciach przeciwko sobie.
Ale ten sam rok rozpoczął coś, o czym opowiem wam podczas naszej następnej podróży. Do tego czasu pamiętajcie, że tylko w dół drogi od La Cité znajdziecie to, co jest znane jako Kraj Katarów.
A napiszę o tym przy okazji kataru… będzie tematycznie.
Leniwy, ciepły poranek zapowiadał upał. Przed nami dzień bez planu. Jechaliśmy wśród pól słonecznika, tym razem z otwartymi oknami, pozwalając zapachom francuskiego lata krążyć po wnętrzu samochodu i malować uśmiechy na naszych zaspanych, rozmarzonych twarzach.
Przed nami fala gorąca tworzyła miraż nad powierzchnią drogi, mglisty krajobraz wypełniony kolorami. Uwielbiam, kiedy tak się dzieje. Była to wczesna zapowiedź pięknego dnia, wysyłana do nas prosto z nieba.
Zadowoleni z takiej przepowiedni, jechaliśmy dalej szukać miejsca, w którym moglibyśmy uzupełnić nasz poziom energii. Niedługo potem pojawił się przed nami Aldi i postanowiliśmy urządzić przed nim piknik na małym, kwadratowym kawałku łąki.
Pomimo tego, że Aldi jest niemieckim supermarketem, jest on zobowiązany do sprzedaży pewnych ilości lokalnych produktów, aby móc działać za granicą. Również tutaj. Tak więc, korzystając z naprawdę niskich cen, kupiliśmy torbę smakołyków na resztę dnia.
Setki rodzajów pasztetów i serów, wszystkie tak świeże i aromatyczne jak bułki i warzywa. Brzoskwinie i śliwki dosłownie spadły z drzew tego ranka, założę się. A wypieki wypełnione owocami rozpływały się na naszych językach.
Trawa była wysoka, tam gdzie rozłożyliśmy się z naszą ucztą. Ruch uliczny był znikomy, więc nic prócz pszczół i os nie miało zamiaru przeszkadzać nam w delektowaniu się tymi dobrotkami. Ich leniwe próby kradzieży niektórych z naszych pyszności nawet się powiodły. Nie mieliśmy nic przeciwko dzieleniu się.
Przed nami miasto o nazwie Mirepoix. Zobaczyliśmy drogowskaz w drodze do sklepu i postanowiliśmy tam podskoczyć. W sumie już tam prawie że byliśmy.
Robiło się naprawdę gorąco. Dobrze odżywieni, nawodnieni i z poziomem witaminy D3 uzupełnionym porannym słońcem, spakowaliśmy wszystkie smakołyki i ruszyliśmy w poszukiwaniu przygody.
Przed nami pojawił się mur z bramą, sugerujący, że jest to właściwe miejsce do zaparkowania samochodu. W rzeczywistości to, co tutaj mamy, nazywa się La porte d’aval, dosłownie drzwi w dolnym biegu rzeki lub Dolna Brama, która pochodzi z 1372 roku.
Nieśmiało zerknąłam przez bramę i zobaczyłam małą uliczkę z zabawnym rowkiem pośrodku, prawdopodobnie rodzajem drenażu. Ulica widocznie prowadziła do jakiegoś placu.
Drogowskaz przy bramie sugerował coś “średniowiecznego”. Byliśmy gotowi na średniowiecze! Na tym etapie nie mieliśmy pojęcia, na jaką perełkę żeśmy się natknęli.
Czy kiedykolwiek oglądaliście filmy z Gérardem Depardieu, powiedzmy Człowiek w żelaznej masce, lub którąkolwiek z filmowych adaptacji książek Dumasa lub de Balzaca?
Średniowieczne miasta Francji otoczone murami sprawiały wrażenie budowlanego chaosu. Nieregularne główne ulice miały co najwyżej kilka metrów szerokości. Przez ich centrum przepływały ścieki, którymi płynęły śmieci, zanieczyszczenia i brudna woda. Ulice śmierdziały, a te zapachy przenikały do wnętrz domów. Pomieszczenia mieszkalne były małe i ciemne.
Budowano wówczas z drewna, gipsu i gliny. Kamień był rzadko używany. Na parterach znajdowały się zazwyczaj sklepy i warsztaty. Mieszkańcy miast w tym czasie zajmowali się przede wszystkim rzemiosłem. Organizacje gildii jeszcze nie istniały.
Tłumy gromadziły się na ulicach miast podczas procesji, tortur i egzekucji. Wielkim wydarzeniem w życiu miasta był wjazd i wizyta króla lub innych dostojników.
Szliśmy w kierunku placu między rzędami średniowiecznych budynków. Drewniane belki i krokwie podtrzymujące górne kondygnacje, krzywe okna, dachy i faliste ściany. To wszystko sprawiało, że poczułam się tak, jakby w każdej chwili kobieta ubrana w długą średniowieczną suknię z tasiemką przewiązaną przez klatkę piersiową, miała się wychylić z jednego z okien i wylać wiadro pomyj lub sików na nasze głowy. To jest to, co ryzykowaliście w tamtych czasach, czyż nie?
Zamknijcie oczy i pomyślcie o takiej scenie. Błotniste ubite drogi, brak kanalizacji, tylko wąskie rowy wzdłuż budynków. Tak, tam też płyną ludzkie i zwierzęce odchody. Wyobraźcie sobie kobiety w długich sukniach, którymi to wszystko rozmazują, przechodząc obok. I to nie jest wcale tak, że kąpią się i robią pranie zbyt często. W średniowieczu istniało nawet powszechne powiedzenie, że częste mycie skraca życie.
Fajnie czy też nie, mocz, od czasów starożytnych, był uważany za magiczny płyn i myślę, że jest to świetny moment, aby wspomnieć o kilku jego zastosowaniach na przestrzeni wieków. Zwłaszcza, że Mirepoix znajduje się tylko w dół drogi od rzymskich szlaków, a południowa Francja odziedziczyła mnóstwo rzymskich wynalazków. Ci zaś, kochali się w urynie.
Słowo “mocz” pochodzi od łacińskiego urina, co oznacza “nawilżać, płynąć”. Słowo “sikanie” jest onomatopetycznym terminem na mocz i było używane już w XIV wieku.
Ta żółta ciecz, którą nasze ciała odrzucają, składa się w 96% z wody, 2,5% z odpadów azotowych, głównie mocznika, związku, który dalej rozkłada się na amoniak, 1,5% soli mineralnych, a także znikomych ilości niektórych substancji, takich jak np. barwniki żółciowe, które nadają mu zapach, kolor i smak.
Ludzkość używała tej substancji przez wieki, a jeśli nigdy nie poświęcaliście wiele uwagi temu tematowi, to niektóre z poniższych informacji mogą Was nieźle zaskoczyć 🙂
Isagoge jest “Wprowadzeniem” do dzieła Arystotelesa o nazwie “Kategorie”, napisanym przez Porfiriusza na Sycylii w latach 268-270 n.e. Jest to filozoficzna praca na temat uniwersaliów i logiki, która również wyraźnie wspomina o moczu. Poniżej widzicie kopię tego rękopisu.
Starożytni greccy lekarze próbowali wyleczyć szaleństwo moczem osła, a gotowanie jajka w moczu pacjenta, a następnie zakopanie go w mrowisku miało wyleczyć gorączkę jak nic innego. Nic dziwnego, że kilka wieków później próbowano leczyć choroby typu AIDS w całkiem podobny sposób.
Australijscy aborygeni wierzyli, że oceany są moczem rozgniewanego boga próbującego utopić świat.
W czasach starożytnego Rzymu na rogach ulic znajdowały się ogromne pisuary, do których obywatele mogli uprzejmie ofiarować swoją działkę. Ważne było by ciecz była trzymana z dala od słońca lub ciepła, co mogłoby zmienić jej kolor. Zalecono, aby zbierać owe napełnione beczki w stanie czystym, nie rzadziej niż co około 24 godziny.
Rzymianie handlowali moczem, ekstrahowanym zarówno od ludzi, jak i zwierząt, płacąc podatki, zwane vectigal urinae wprowadzone przez cesarza Wespazjana, w tym właśnie celu. Od tych to podatków pochodzi wciąż używane do dziś powiedzenie Pecunia non olet: “Pieniądze nie śmierdzą”.
Rzymskie pisuary publiczne, które nawiasem mówiąc we Francji po dzień dzisiejszy nazywane są vespaziennes – po tym samym cesarzu Wespazjanie, nie były za darmo, a miasta potem dorabiały jeszcze więcej pieniędzy sprzedając ten sam mocz handlarzom tkanin, którzy stosowali go do wybielania.
Kaustyczne właściwości amoniaku oznaczają, że staje się on destrukcyjny, kiedy wchodzi w kontakt z niektórymi substancjami. Jest to zatem przydatny składnik środków czyszczących, ponieważ naturalnie neutralizuje tłuszcz i brud. Rozcieńczony wodą mocz był zatem używany do namaczania brudnych ubrań. Osoby piorące deptały następnie mokre pranie, tak jak winiarze gniotą winogrona. Oczywiście polewając je własnymi wydzielinami podczas tego procesu. Kropelka do kropelki!
Panaceum na wszystkie dolegliwości jamy ustnej miała być specjalna płukanka z ludzkiego moczu. Rzymianie robili to nie bez powodu. Założyli, że jeśli mocz doskonale sprawdza się jako wybielacz podczas prania tunik, jego właściwości czyszczące sprawdzą się również w przypadku zębów.
Nawet jeszcze w XVII wieku, francuski lekarz, Pierre Fauchard (ojciec nowoczesnej stomatologii), zalecał mocz na złagodzenie bólu zęba.
Starożytna płukanka nie była jednak uzyskiwana w trywialny sposób. Mocz musiał być najwyższej jakości, stąd Rzymianie nie wahali się importować najlepszego rodzaju moczu z najdalszych zakątków Europy. Szczególnie lubili mocz młodych Iberów, który zawierał, ich zdaniem, najbardziej zbawienne składniki. Używali specjalnych cystern do jego transportu z Hispanii.
Związki amoniaku są również składnikami nowoczesnych past do zębów. Ale nie martwcie się! Dziś nie są one uzyskiwane z moczu, ale tworzone w laboratoriach.
Starożytni rzymscy szpiedzy używali moczu jako niewidzialnego atramentu do pisania tajnych linii w swoich oficjalnych dokumentach. Słyszeliście kiedyś o powiedzeniu: “czytać międzywierszami”? Wiadomości pojawiały się tylko po podgrzaniu.
Nawiasem mówiąc, mocz kota świeci, wiedzieliście to?
Kobiety w starożytnym Rzymie piły terpentynę (która może być trująca, powszechnie używana jest do rozcieńczania farb olejnych), ponieważ sprawiała, że ich mocz pachniał różami.
W starożytnych Chinach zarówno mężczyźni, jak i kobiety stali przy oddawaniu moczu. Chińscy szlachcice oddawali mocz do pustych w środku kijów bambusowych, aby mocz spływał daleko od ich ciał. W tym samym czasie, w krajach muzułmańskich, zarówno mężczyźni, jak i kobiety siedzieli lub kucali, aby siusiać, ponieważ wierzyli, że oddawanie moczu na stojaka, jest czymś, co robią psy. W starożytnym Egipcie i Irlandii zaś, kobiety były tymi, które stały, aby oddać mocz, podczas gdy mężczyźni siedzieli lub kucali.
Kiedy pojedziecie do Maroka, nawet dzisiaj znajdziecie tam wiele niezwykle śmierdzących farbiarni ukrytych na dachach, z niezakłóconym dostępem do słońca. Kaustyczne właściwości amoniaku pomagają również usuwać włosy ze skór zwierzęcych, dzięki czemu stają się one miękkie. Ten sam proces garbarski jest tam stosowany w niezmienionej formie od wieków.
Amoniak był ważnym składnikiem XVI-wiecznego przemysłu tekstylnego Anglii. Beczka za beczką ludzkiego moczu podążała każdego dnia do Yorkshire. Tam po dodaniu ałunu, czyli środka wiążącego, który łączył barwnik z tkaniną, przekształcano amoniak w silną zaprawę, gwarantującą najjaśniejsze kolory tkanin.
A po zmieszaniu z odpowiednimi pierwiastkami mocz może przekształcić się w saletrę lub azotan potasu, kluczowy składnik w produkcji prochu strzelniczego. Podczas Wojny Secesyjnej Armia Południowa umieszczała ogłoszenia w gazetach, prosząc Południowe Damy o zachowanie moczu, obiecując iż wagony z beczkami, zostaną wysłane “aby zebrać balsam”.
Nie mogę już, że tak powiem, trzymać mojej chemicznej wody i muszę ci powiedzieć, że mogę zrobić mocznik bez potrzeby posiadania nerki, czy to człowieka, czy psa; solą amonową kwasu cyjanowego jest mocznik. – Wöhler
Pomimo tego odkrycia dokonanego przez niemieckiego chemika Friedricha Wöhlera na początku XIX wieku, w którym poprzez zmieszanie cyjanianu srebra i chlorku amonu, otrzymał substancję identyczną z mocznikiem, ludzie do dziś wierzą w leczenie swoich ciał płukanką na bazie ludzkiego moczu.
Zwolennicy urynoterapii twierdzą, że ludzki mocz jest lekarstwem na wszystkie znane choroby – od przeziębienia po raka. Związki amoniaku zawarte w moczu mają również właściwości antybakteryjne i dezynfekujące.
Terapeuci sugerują, że mocz powinien być popijany, a nie wypijany na raz, i powinien on pochodzić ze środkowego strumienia pierwszego porannego oddawania, podobnie jak ten, który oddajecie do badań laboratoryjnych. Osoba wykonująca terapię moczem musi również unikać słonych pokarmów i pić dużo wody.
W Niemczech prawie 5 milionów ludzi regularnie oddaje się piciu moczu. W Chinach ponad 3 miliony ludzi. Jim Morrison, John Lennon, a także Gandhi byli również adwokatami.
Być może rzeczywiście nie powinniśmy marnować naszych fizjologicznych odpadów, jak to zwykle robimy w dzisiejszych czasach i pozwolić naszym ciałom przefiltrować je raz lub, jak w przypadku Jameson Whiskey, potrójnie je destylować.
Kilka lat temu grupa studentów z Kapsztadu, kopiując proces wzrostu koralowców morskich, po raz pierwszy użyła ludzkiego moczu, z ich męskich uniwersyteckich pisuarów, do uprawy eko-cegieł. Pachną amoniakiem tylko przez 48 godzin. Możesz wyhodować cegłę w ciągu 4 do 6 dni lub dłużej, jeśli chcesz, aby była trwalsza.
Więc gdybym chciała zbudować sobie dom, wszystko, co musiałbym zrobić, to kupić trochę ziemi, a następnie sikać. Lub biegać po wiosce i zbierać mocz od sąsiadów. Pod warunkiem, że mój dom nie byłby zbyt fantazyjny, powinnam to załatwić dość tanio i w krótkim czasie. Genialne! Jeśli chcesz przekazać darowiznę, skomentuj poniżej 🙂 Aby wykonać jedną cegłę, potrzeba siuśnąć około 100 razy.
Przez wieki mocz był mieszany z sianem, trawą, itp. przez właścicieli gospodarstw, aby stworzyć organiczny nawóz, tudzież gnój, jak to my wieśniaki zwykliśmy te rzeczy nazywać. Ludzi też czasem…. w sumie…
Szwedzcy studenci zebrali 70 tysięcy litrów czystego moczu, uciekli z nim na Gotlandię i wysuszyli go tam, aby następnie stworzyć granulki nawozu do upraw. Wierzą, że oddzielenie moczu od ścieków może uratować naszą Planetę!
Teraz, kiedy o tym myślę, z pewnością niektórzy z Was trzymali sobie w domach akwaria na pewnym etapie życia. Pamiętacie w takim razie, że potrzebowaliście roślinki i suplement do wody, aby zneutralizować azotan, który uwalnia się z rybich odchodów. A czy słyszeliście o procesie bielenia koralowców, który zabija nasze rafy koralowe na całym świecie? Mówią, że jest to spowodowane zmianami temperatury wody. Głównie globalnym ociepleniem. Ale koralowce również pochłaniają azotany. A co naprawdę dzieje się z naszym moczem po tym jak naciśniemy spłuczkę, tylko Bóg wie. Szwedzi mogą mieć rację w swoim myśleniu. Hmmm…
Być może Siły Powietrzne USA mogłyby podzielić się swoim małym patentem na worek na siuśki z resztą świata, aby umożliwić czysty proces zbierania uryny. Piloci myśliwców noszą przypominający torbę gadżet zwany “piddle-pack”, aby móc oddawać mocz podczas lotu, prawda? Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę! 😀
Dzielenie się piddle-packiem może również pomóc kierowcom tirów, którzy nie chcą się zatrzymywać i zamiast tego oddają mocz do butelek, które następnie rzucają na pobocza autostrad. W ciągu jednego miesiąca stan Waszyngton oczyścił 1000 tego typu butelek na 100-milowym (około 161 km) odcinku autostrady.
Tutaj przypomniała mi się super scenka z Kabaretu Divadlo Sklep, gdzie Jiri Machacek, jako tracker na samym początku opowiada właśnie co to oznacza mieć 2000 mil za sobą, bez zatrzymywania się, a przed sobą kolejne 2000 mil, bez zatrzymywania się. Nie raz chcielibyście się zatrzymać, tak choćby tylko po to żeby się wysikać, ale sama myśl, że musielibyście wtedy się: zatrzymać, otworzyć drzwi, wyłączyć hydraulikę, kleszczami odpiąć schodki, zejść po nich, wyjść z tracka, iść w krzaki, odpiąć spodnie, sikać, znowu zapiąć te spodnie, wrócić się do tracka, ustawić te schody, włączyć hydraulikę, wejść do środka, a dopiero potem móc jechać dalej… to już raczej jedziecie od razu dalej….
A wyobraźcie sobie, że był taki Jack Jag, któremu kazali przewieść zepsute mięso, ze wschodniego wybrzeża Stanów na zachodnie wybrzeże, tak zepsute jak było, a on jechał tak, że to mięso dowiózł świeże 😀 I od tego czasu śpiewa się oni piosenki po całym USA. Pośmiejcie się trochę z Pepiczkami:
Podręcznik Polowy Armii Stanów Zjednoczonych ostrzega przed piciem moczu w nagłych wypadkach, ponieważ mocz zawiera sole, które mogą zaostrzyć odwodnienie. Zamiast tego urynę można wykorzystać do ochłodzenia ciała, mocząc w nim szmatkę i umieszczając ją na głowie.
Dzięki Bogu nie musimy już nosić zbroi jak ci biedni średniowieczni rycerze, ponieważ kiedy tamci się polali, to rdzewieli.
Teraz nadszedł czas, aby otworzyć oczy. Przed Wami ukazuje się plac, który jest jedyny w swoim rodzaju. Jeden z najwspanialszych zachowanych arkadowych placów targowych – Les Couverts.
Domy z muru pruskiego wsparte na drewnianych filarach otaczają plac. Starsi mieszkańcy łapiący promienie słońca siedzą na ławkach. Zabytkowa karuzela dla dzieci odpoczywa na zielonym skwerku.
Maison des Consuls (Dom Rady), obecnie hotel, wita nas krokwiami z wyrzeźbionymi dziesiątkami wizerunków zwierząt, a także karykaturami średniowiecznych zawodów i grup społecznych.
Mnóstwo uroczych kawiarni wita tu turystów, teraz w pośpiechu próbujących znaleźć zacienione miejsce by coś przekąsić, bo nadszedł czas na lunch.
My, mimo że najedzeni po naszym uroczym pikniku, również postanowiliśmy odpocząć pod jedną z arkad.
Kawę zaserwowano szybko. W jednym kubku różowym – na szczęście, a drugim żółtym – na radość. Tak się składa, że mój dobór skarpetek często wygląda tak samo.
Ludzie siedzieli wokół nas, pochłonięci czytaniem książek i czasopism. Nikt nie był zbyt rozmowny, a to było niesamowite.
Siedzieliśmy już tak dobrą godzinę, leniwie upajając się błogością chwili, kiedy mężczyzna z hiszpańską gitarą usiadł dosłownie 2 metry od nas i zaczął cichutko grać.
Jego samotne, spokojne flamenco rozbrzmiewało między średniowiecznymi murami i nikt nie narzekał. Wręcz przeciwnie, ludzie wydawali się zahipnotyzowani. Ale nie w ten huczny, komercyjny sposób; nikt się nie poruszył, nikt nawet nie odwrócił się, aby spojrzeć na mężczyznę. To wszystko było tak naturalne. Jakby był ptakiem, który po prostu przysiadł na gałęzi nad głowami ludzi, aby zaśpiewać im swoją melodię, ponieważ to było to, co zwyczajnie lubił robić. Podobnie jak ten mały słowik z opowieści o chińskim cesarzu – był wolny i dzielił się swoją miłością życia ze światem.
Nie mogłam się oprzeć i w końcu spojrzałam na nieznajomego z gitarą, który okazał się być mężczyzną w wieku około 40 lat. Bardzo opalony brunet, z 2-dniowym zarostem. Cała ta ciemność pięknie kontrastowała z jego białymi lnianymi spodniami i koszulą. A jego głowę zwieńczał elegancki słomkowy kapelusz. Wyglądał na miejscowego.
W tym czasie nie miałam pojęcia, jak bardzo Mirepoix jest zorientowane na sztukę. Swing à Mirepoix w okresie Wielkanocy jest dla miłośników swingu, a Mirepoix Musique to stowarzyszenie, którego celem jest promowanie muzyki klasycznej w mieście i okolicach. Przez cały rok organizują koncerty i inne wydarzenia kulturalne.
Ja, nie mogąc się powstrzymać, popełniłam kilka rysunków, aby nie pozostać w tyle, za wszystkimi tymi artystycznymi wibracjami unoszącymi się wokół.
Mirepoix oznacza mieszankę smażonych warzyw (pokrojonej w kostkę cebuli, marchwi, selera i ziół smażonych na maśle lub oleju) stosowanych w różnego rodzaju sosach. W Irlandii można je kupić w supermarkecie, pięknie zapakowane i pod nazwą Mieszanka na zupę, chociaż tutaj to chyba siekają je maczetą.
Według Larousse Gastronomique z 1938 roku mirepoix można przygotować au gras (z mięsem) lub au maigre (bez mięsa). Ten ostatni jest czasami nazywany brunoise, choć ściśle mówiąc, ten akurat termin dokładniej opisuje technikę krojenia nożem w kostkę, w której produkt spożywczy jest najpierw julienned (pocięty na paski) a następnie obracany o ćwierć obrotu i pokrojony w kostki o wielkości około 3 mm lub mniej z każdej strony. We Francji “brunoise” jest maleńki, od 1 do 2 mm po każdej stronie kostki.
Ale na herbie ville żadnych warzyw nie uświadczycie.
Najprawdopodobniej nazwa miasta pochodzi od oksytońskiego słowa Mirapeis, rzekomo wywodzącego się z mire peis, co oznacza zobaczyć rybę.
Położone nad brzegiem rzeki Hers-Vif lub L’Hers w departamencie Ariège w Oksytanii w południowej Francji, Mirepoix ma bliżej do Hiszpanii i Andory niż do Paryża.
Pierwotna osada znajdowała się niegdyś na przeciwległym brzegu rzeki, jednak w 1289 roku została ona zalana, a rok później odbudowana tam, gdzie położenie terenu było wyższe. Jego średniowieczne centrum pozostaje niezmienione od tamtych czasów. Większość domów pochodzi z XIII, XIV i XV wieku.
Katedra w Mirepoix (Cathédrale Saint-Maurice de Mirepoix) do 1801 roku była siedzibą biskupów rzymskokatolickich. Wówczas to diecezja została podzielona między Carcassonne i Tuluzę. Jego budowa rozpoczęła się w 1298 roku i trwała 600 lat. W latach 1858 i 1859 ojciec francuskich prac konserwatorskich, Eugene Viollet-le-Duc wraz z Prosperem Merimee, podjęli się renowacji budynku. Zaraz po pobliskiej katedrze w Gironie w Hiszpanii posiada ona drugi najszerszy gotycki łuk w Europie.
W 1776 roku Jean-Rodolphe Perronet, autor m.in. paryskiego Pont de la Concorde, rozpoczął prace nad mostem Mirepoix, który ma 206 metrów długości i siedem łuków. Niedaleko stamtąd, gdzie inny, mniejszy most zawisł nad rzeką, znajduje się 800-letni dąb chêne vert.
A na jednym z pobliskich wzgórz możecie popodziwiać Château de Terride z roku około 960.
A to, po co ja na pewno kiedyś wrócę do Mirepoix, to MiMa – międzynarodowy festiwal sztuki marionetek odbywający się tu każdego lata. Lalki w rękawiczkach, lalki smyczkowe i marionetki portées (lalki z uchwytem z tyłu głowy), przedmioty teatralne i aktorzy koncentrują się wokół wiodącego tematu i bawią nie tylko najbardziej malusińskich z ludzi.
Źródło: internet
Nie mogę się doczekać, aby Cię ponownie zobaczyć Mirepoix!
Dobrze jest mieć 19 lat. Wtedy nie masz pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, ale już w sumie możesz wiele zrobić, ponieważ oficjalnie nazywają cię “dorosłym”.
Życie w Amsterdamie miało swoje ogromne zalety. Nie, niczym się nie zaciągałam, po prostu lubiłam spacerować po Vondelparku, jeździć na rowerze wzdłuż kanałów i codziennie poznawać nowych ludzi. Tak też poznałam kilka Polskich dziewczyn, z którymi pewnego dnia postanowiliśmy wybrać się na przejażdżkę do paryskiego Disneylandu.
Nie pamiętam już nazwy hotelu, w którym się zatrzymałyśmy, ale przypominam sobie panią z recepcji, która akurat tak się składa, miała polskie pochodzenie i była niezwykle pomocna we wskazywaniu nam dróg.
Jeśli nie mówisz po francusku to w Paryżu masz problem. Miejscowi kochają swoje biznesy, ale wyraźnie mają dość turystów. Wykazują więc tendencję do bycia dość “na odpie*dol się” w stosunku do obcojęzycznych. I nie waż się próbować mówić używając swoich podstaw francuskiego, jeśli takie istnieją… wyszczekają cię do łez!
Nie miałyśmy zbyt wiele czasu na wszystko, co zaplanowałyśmy, ale na szczęście z hotelu, w którym się zatrzymałyśmy, do niektórych miejsc można było dotrzeć pieszo. Tak więc, po rozładunku naszych toreb w pokojach, a tutaj, w przeciwieństwie do Londynu, pokoje wyglądają jak pokoje i można w nich spać bez obawy, że złapiesz coś paskudnego na £150 na noc, wybiegłyśmy z budynku, aby udać się do Paryża nocą. Tylko 3 z nas, no bo reszta przyjechała na 3 dni do Paryża …. spać….
Paryskie ulice wyglądają niesamowicie…. na mapie. Jak płatki śniegu lub pajęczynki, ale kiedy musisz doświadczyć ich na żywo, możesz dostać poważnego bólu głowy. Szczególnie kierowcy są upierdliwi, a najbardziej w miejscach spotkań ulic, gdzie większy i silniejszy wygrywa pierwszeństwo jazdy.
A widzieliście już kiedyś jak oni tam parkują????? Nie widziałam ani jednego samochodu na ulicach Paryża bez wgniecenia lub porysowania.
Źródło: internet
Spacer nocą w poszukiwaniu Łuku Triumfalnego na Polach Elizejskich bez GPS i przy użyciu małej mapy z hotelowego stojaka, był świetną zabawą. Smartfony były wtedy jeszcze najprawdopodobniej tylko marzeniem. Ale mieszkając zaledwie ulice od siebie w Amsterdamie, byłyśmy ze sobą blisko i spędzanie tego czasu razem było prawdziwą przyjemnością.
Mżyło. Ulice były mokre i brudne, i znacznie dłuższe, niż wydawały się być na mapie! Niemożliwie irytujące odkrycie!
I wreszcie… Łuk pojawił się przed naszymi oczami. Musiałam sobie puścić dymka z podniecenia! Paliłam wtedy czasami. Rzadko, tylko gdy coś mnie naprawdę ekscytowało. A mówię Wam, Pola Elizejskie nocą, stojąc pod Łukiem, są chore! Imponujące! Oba szalenie ogromne, zarówno ulica, jak i pomnik.
Stałyśmy tam, zaciągając się papierosem i jednocześnie zachłystując się powietrzem z wrażenia…
Joe Dassin śpiewa:
Aux Champs-Elysées, aux Champs-Elysées – Na Polach Elizejskich, na Polach Elizejskich Au soleil, sous la pluie, à midi ou à minuit – W słońcu, w deszczu, w południe lub o północy Il y a tout ce que vous voulez aux Champs-Elysées – Na Polach Elizejskich jest wszystko, czego potrzebujesz
Droga powrotna do hotelu była krótsza, jak to zwykle bywa. Ale na tym etapie już nieźle padało a my byłyśmy jeszcze dodatkowo zmęczone po podróży autobusem. Zegarki pokazywały 1 w nocy. Śniadanie miało być jedzone o 7 rano, a następnie szybka przejażdżka do Disneylandu.
Obudziłyśmy się, wyglądając przerażająco. Ha! Ale nie ma na to dowodu! 🙂 Na śniadanie miałyśmy niesamowite, świeżo zrobione maślane croissant-y, które rozpływały się w ustach po dociśnięciu językiem do podniebienia. I nikt, ale nikt nie je ich tam z serem lub szynką tudzież opiekanych! Po prostu croissant-y…. Śniadanie kontynentalne daje wybór bułek, chleba, szynki, sera, dżemów. Robienie syfu z croissant-ów jest we Francji prawdziwym grzechem!
Disneyland przywitał nas deszczem. Ulewnym deszczem. Dostałyśmy nasze dzienne przepustki i myślę, że fast passy jeszcze wtedy nawet nie istniały. Kolejki do atrakcji były szalone. Mimo to udało nam się odhaczyć kilka dobrych przejażdżek. Część z Buzz Lightyear-em z Toy Story jeszcze wtedy nawet nie istniała. Wyobraźcie to sobie! Ile ja mam lat?!
Ledwo udało nam się pokryć jedną czwartą obecnego parku. Co najważniejsze jednak, uczestniczyłyśmy w niesamowitej paradzie w samo południe.
Następnego dnia wybrałyśmy się na jednodniową wycieczkę autobusem po mieście, ponieważ czas, który miałyśmy, był bardzo ograniczony.
Paryż jest defo jednym z tych miejsc, które niekoniecznie są przeznaczone do zwiedzania na piechotę. Może Montmartre. Myślę sobie: życie przez jakiś czas na Montmartre, mimo, że w otoczeniu mas nieznajomych i kieszonkowców, byłoby spełnieniem marzeń. Wszystkie te historie miłosne, o których czytamy, a których fabuły toczą się w Paryżu, z pewnością toczą się w tej właśnie dzielnicy. No bo cóż romantycznego może się dziać w bloku mieszkalnym w jakiejś odległej południowej dzielnicy?!
Kiedy tam dotarłyśmy, byłyśmy tak wyczerpane, że schody Bazyliki Sacré-Cœur przypominały drogę na szczyt Piramidy Słońca. Ale udało się. Weszłyśmy do środka, obleciały ją dookoła, zrobiły zdjęcie lub dwa i popatrzyły na najfajniejszą panoramę w Europie.
Potem skierowałyśmy się w stronę maleńkiego przejścia, które zaprowadziło nas na mały kwadratowy plac, jakiego byłoby raczej trudno znaleźć gdziekolwiek indziej. Chociaż pewnie w Chinach już też go mają.
Setki malarzy siedzących tam pod gołym niebem, każdy na swojej przestrzeni 1-2 metrów kwadratowych, jak na straganie, tylko, że tutaj malując na miejscu oraz wystawiając gotową do sprzedaży sztukę. Naprawdę fajnie. Dzieła może nie dokładnie na miarę Picassa, ale jestem przekonana, że niektóre z nich zasługują na dobrą cenę.
Szybki rzut oka na Moulin Rouge i wracamy do hotelu. Ale druga połowa dnia jest jeszcze przed nami. Właśnie miałyśmy odkryć najbardziej irytującą rzecz w mieście miłości i świateł – metro…
… Dotarcie do Trocadéro, oznaczało dla nas 4 przystanki ze zmianą gdzieś pośrodku. Wszystko było po francusku. Nic nie wyglądało jak coś, co zwykły człowiek mógłby potencjalnie wymówić. Tak więc po kilku rundach po schodach i korytarzach paryskich podziemi, znalazłyśmy drogę i skończyłyśmy z pięknym widokiem na Place de Varsovie (Plac warszawski!) A towarzyszyła mu – sama Wieża Eiffla 🙂
Widzicie wieżę na moim poniższym skanie? 🙂
Robiło się ciemno. Wokół nas zgromadziła się banda sprzedawców śmieci. Małe breloki, zabawki z muzyką i kolory, które wykłuwają oczy swym blaskiem. Niekończąca się bitwa: “Dziękuję, niczego nie potrzebuję” i “Może to, może tamto, itp.“.
To dodało nam skrzydeł i nabrałyśmy prawdziwej prędkości, schodząc w dół w kierunku wieży, którą miałyśmy zamiar zdobyć tego wieczoru.
Z biletami w kieszeniach, ustawiłyśmy się w kolejce. Czekanie zajęło trochę czasu, ale w porządku, w końcu to Wieża Eiffla. Piekło zaczęło się potem. Udało nam się wejść na 2 piętro a tam dwie windy stały się jedną. W związku z tym, po spojrzeniu na nocną panoramę miasta, ponownie wstąpiłyśmy do kolejki. I to cudowne doświadczenie wąchania tyłków obcych ludzi w przepełnionej maleńkiej przestrzeni ciągnęło się przez miłe 30 minut….
Zanim dotarłyśmy na szczyt, marzyłyśmy już o byciu jak najdalej od tego miejsca. Chociaż widoki są oczywiście niesamowite.
Na Wieży Eiffel’a
Ogólnie rzecz biorąc, wycieczka na wieżę kojarzy mi się do dziś jako coś w podobie do Festiwalu San Fermina w Pamplonie, gdzie tłumy najpierw biegną jak szalone, ale komu się nie uda to zostaje stratowany przez byka. A potem to już tylko agonia przedłużana czekaniem w kolejkach.
Być może byłam zbyt młoda, aby zrozumieć miłosną stronę Paryża. Będę chyba musiała wrócić. W końcu Catherine Deneuve i Malcolm McLaren śpiewają, że miłość jest w Paris Paris, więc może warto spróbować jeszcze raz…
Jedno wiem na pewno, tym razem przyjrzę się bliżej miejscom i zabytkom.