Posłuchajcie sobie podcastu jeśli nie macie ochoty czytać: Rowerem po Lanzarote
English version: Lanzarote by bike

Wyspa Lanzarote w lipcu jest piękna.

Lanzarote w lipcu jest dość napakowana ludźmi.

Lanzarote w lipcu to miejsce, w którym nie chcesz być, jeśli masz zamiar się ograniczyć do siedzenia przy basenie – oparzenie i udar słoneczny będą lżejszymi z możliwych konsekwencji.

Lanzarote w lipcu płonie.

Lanzarote w lipcu to jednak wspaniałe miejsce!

C. i ja poleciałyśmy do Arrecife po raz pierwszy. Widziałyśmy już wcześniej Fuertaventurę i Gran Canarię, a wszyscy mówili, że Lanzarote jest tanie, łatwo dostępne, ładne piaszczyste plaże, dobre jedzenie, mili ludzie. No to co by się nam nie miało podobać!

Na szczęście tym razem wylot był wcześnie rano. Zero konieczności rezerwowania samochodów, bo szybka przejażdżka taksówką do Puerto del Carmen nie była wcale droga. A my chciałyśmy po prostu “odskoczyć od masakry codzienności”.

Znalazłyśmy nasz apartament i zameldowałyśmy się. Pomimo wcześniejszej rezerwacji wyższego piętra, niestety przypadło nam niższe, którego nie byłyśmy w stanie zmienić. No, ale cóż, uroki bycia przeciętnym ludkiem…

Recepcjonistka była taką miłą panią! Biegle owładała polski, niemiecki, hiszpański i angielski. Jej mama była Polką, ale urodziła się w Niemczech. Jak znalazła się w Hiszpanii? Tego nie wiem, ale śmiem przypuszczać, że była niemiecką turystką, która zakochała się podczas wakacji na Lanzarote. Wyszła za mąż, ponieważ zaszła w ciążę i po drugim bebe, miejscowy rzucił ją na zbity pysk bo rodzina była zbyt dużym zakłóceniem dla jego wolności. Wiem, że była samotną mamą 2 dzieci, więc historia jest bardzo prawdopodobna.

Poszłyśmy zerknąć na basen a tam banda bardzo głośnych ludzi z Dublina przejęła całą przestrzeń (świetnie, że się nam udało uciec od codzienności!).

Trzech starszych kolesi wprowadziło się do mieszkania nad nami i siedziało przy stole i gapiło się dookoła.

Dość szybko ruszyłyśmy w poszukiwaniu łatwych tras, które zaprowadziłyby nas do miasteczka i dalej na plażę.

Puerto del Carmen ma długie piaszczyste plaże. Ta obok starego portu, zwana Playa Chica, jest małym zacisznym zakątkiem skrytym wśród ogromnych skał. Zbyt jednak zatłoczona, bowiem otoczona tysiącem wynajmowanych apartamentów i hoteli.

Na szczęście, zaledwie kilka metrów dalej na północ, znajduje się ogromna plaża, która dzieli się na Playa Blanca i Playa Grande. Tutaj również widać tłumy, jednak rozmiary plaż pomagają zmniejszyć uczucie siedzenia w azjatyckim pociągu.

Zapadał już zmrok. Poszłyśmy na kolację. To był dość konkretny spacer od miejsca, w którym się zatrzymałyśmy, głównie dla C. Wybrałyśmy miejsce po przeciwnej stronie drogi od Playa Blanca, czyli w typowo-hiszpańsko-kurortowo-wypoczynkowo-przybrzeżnej miejscówce, wypełnionej restauracjami wyglądającymi jak stragany, wmieszanymi między sklepiki z pamiątkami.
Zapodałyśmy pizzę i calzone. Jakość, ilość i zadowolenie – typowo hiszpańsko – wakacyjno – przybrzeżne. Niezbyt podekscytowane po takim posiłku, ale już przynajmniej nie głodne i zdecydowanie nie tak gotujące się jak w drodze do tego miejsca, wspięłyśmy się na ulicę, która zaprowadziła nas do naszego mieszkania.
Oczywiście po drodze spotkałyśmy uroczą Brytyjkę, która była w nastroju do prześladowania ludzi, chcących odpocząć i nakarmiła nas jakimś badziewiem o pływaniu z jej byłym mężem w roli głównej. Słuchałyśmy jej jak zgaszonego radia emitującego na niezrozumiałych i bardzo drażniących falach, po czym poszłyśmy spać.

Mieszkanie było bardzo ładne, ale będąc na parterze, zwłaszcza, że zarezerwowałyśmy wyższe piętro, było trochę denerwujące. Szczególnie dlatego, że okna sypialni były małe.

Rano dokonałyśmy odkrycia sezonu! Spar, za rogiem, wypełniony pysznym lokalnym jedzeniem, świeżo pokrojonymi szynkami, serami, pieczywem i bułkami prosto z pieców. Ah jaki asortyment! Boże! Półki z owocami i warzywami uginały się, a C. i ja po prostu nie mogłyśmy wchłonąć tej wprost nie do ogarnięcia różnorodności smaków, kolorów i zapachów.

Tutaj, w Irlandii, macie wybór… ale całkowicie bezsmakowego jedzenia. Zwłaszcza owoce i warzywa są prawie takie, jakby były nienaturalne. Tak więc możliwość wgryzienia się w coś, co nie tylko ma na celu wypełnienie twojej przestrzeni brzusznej, ale także daje ci przyjemności, jest defo dobrym powodem, aby udać się na południe!

A czy już kiedyś widzieliście hiszpańskiego rzeźnika krojącego jamón? Jamón to szynka hiszpańska, którą się ścina z całego udźca.

Stałyśmy tam z opadniętymi szczękami i wpatrywałyśmy się w faceta, który wyglądał jak Antonio Banderas w wieku 40 lat. Pokaz był bezcenny, mimo że tu był tylko codziennością.
Antonio najpierw założył metalową rękawiczkę, wykonaną z drutu ze stali nierdzewnej, co sprawiło, że wyglądał jak średniowieczny rycerz… Don Kichote jak nic. A potem wyciągnął swój miecz. Och, ale jaki to był miecz! Można by się skaleczyć tylko patrząc na jego zaostrzoną krawędź.
Następnie umieścił przed sobą ogromny kawałek dojrzałego jamón-u, a plasterki, które wychodziły spod tego noża, były prawie przezroczyste, jak papier ryżowy. Chyba nie trzeba wspominać, że nic się nie podarło!

Obejrzyjcie sobie poniżej film o tym fenomenie, jakim jest Jamon Iberico czyli szynka iberyjska:

Kobieta, która poprosiła o pokrojenie szynki, spojrzała na nas. My na nią. Musiałyśmy być wyraźnie głodne, bo chwyciła swoje zawiniątko i szybko uciekła, co najmniej, jakbyśmy miały ją napaść i zeżreć to… W rzeczywistości nie jesteśmy największymi fankami tradycyjnego tłustego jamón-u, droga pani – tak tylko mówię na wypadek, gdybyś to kiedyś przeczytała….

Chloe, która wtedy była trochę wybredną jadaczką, teraz siedziała przy stole chrupiąc świeżą bagietkę, zanurzając ją w naprawdę smacznym i prześwieżym paszteciku, uzupełniając to wszystko napojem jogurtowym, a następnie mrożoną herbatą, no bo czemu nie? Nie?

Miałyśmy plan! Dzień wcześniej, w drodze powrotnej do apartamentu, wpadłyśmy do lokalnego sklepu rowerowego. Nie byle jakiego sklepu rowerowego! Facet pracujący tam był artystą. Używał części rowerowych do budowy wspaniałych stołów i przedmiotów dekoracyjnych. Naprawdę przepiękne. Dogadaliśmy się co do wynajmu i, że pojawimy się kolejnego dnia.

Ładnie nakarmione, nakofeinowane i pokryte 10 warstwami kremów do opalania, szczęśliwie wyszłyśmy więc by podążyć w kierunku przygody:



Tu podkreślam słowo: szczęśliwie 🙂

Dostałyśmy rower za połowę tego, co oferowały inne miejsca. Jeśli chcecie wiedzieć gdzie, dajcie znać. Facet przymocował siedzenie, zabezpieczył je i wyregulował wszystko, aby upewnić się, że będzie nam naprawdę wygodnie i że nacieszymy się tą rowerową przygodą. Dziękuję za tego Dobrego Człowieka! Jesteś jedną z najmilszych osób, które kiedykolwiek spotkałyśmy podczas naszych podróży!

Robiło się gorąco. Naprawdę gorąco. Ale tym razem upewniłam się, żeby wyszkolić Chloè, aby od czasu do czasu nakładała na moje plecy dużo kremu przeciwsłonecznego. Nie tak jak w Portugalii, kiedy była zbyt mała, aby rozprowadzić krem na plecach, i tak się poparzyłam pierwszego dnia 10-dniowych wakacji, że nie tylko cierpiałam jak diabli, ale najgorsze było, gdy moja skóra zaczęła się łuszczyć i wyglądałam jak dinozaur w trakcie zrzucania łusek. Ludzie przy śniadaniu nie wydawali się zachwyceni widokiem tych ogromnych płatów skóry zwisających z moich pleców i w każdej chwili gotowych do upadku na ich talerze (co nigdy by się nie stało, nawiasem mówiąc, a wiedzieliby o tym, gdyby mieli podstawy biologii). W każdym razie, tak czy inaczej zawsze wymykałyśmy się na patio, a dlaczego oni jedli w środku, gdy na zewnątrz było mnóstwo rattanowych stołów i krzeseł otoczonych pięknymi kwiatami, nie wiem.

Wróćmy jednak do Hiszpanii! Więc tak, tym razem moje dziecko było już dobrze wyszkolone. Mimo że jej strój kąpielowy twierdził, że jest WonderWoman w trakcie treningu…

Istnieje ładna ścieżka rowerowa, która zaczyna się w Puerto del Carmen, na drodze równoległej do wybrzeża i prowadzi aż do lotniska w Arrecife. Naprawdę fajna!

Wsiadłyśmy więc na nasz pojazd, który był nawet wyposażony w koszyczek. Kierowane doświadczeniem, nie zabrałyśmy jednak ze sobą zbyt wiele. I tak wyruszyłyśmy w kierunku tej przygody.

Najgorszą częścią było wydostanie się z tej ruchliwej drogi w Puerto del Carmen, ponieważ prowadzi przez miasto, a więc samochody, turyści spacerujący i śniący na jawie, dzieci biegające i nie zwracające na nic uwagi – no sami wiecie wszystko, co można znaleźć w turystycznym miejscu takim jak to.

A potem wydostałyśmy się na otwartą przestrzeń, wzdłuż pięknego wybrzeża Lanzarote z widokiem na niewidzialną Afrykę 🙂





Jechałyśmy lekko i radośnie, ciesząc się upałem, ale nie było tak źle dzięki morskiej bryzie. Po lewej same domki wypoczynkowe i hotele, a z kolei po prawej praktycznie tylko plaża, najwyżej jakiś mały bar lub kawiarnia.
I w ten sposób w końcu dotarliśmy do tego, co zaplanowałyśmy jako nasz pierwszy przystanek.

Playa de los Pocillos – JEEEZUUUUU jaka ogromna! Nasza trasa przebiegała bezpośrednio obok, więc pomyślałyśmy, że dobrym pomysłem będzie rozłożenie się na chwilę na piasku i popluskanie się w kropelkach Atlantyku.

Przy wejściu na tą plażę znajduje się piękny hotel i pomyślałyśmy, że coś jest nie tak z tymi ludźmi piekącymi się przy basenie za 2-metrowym szklanym płotem, podczas gdy poza ich akwarium są kilometry takiej plaży.

A potem ogrodzenie akwarium się skończyło i znalazłyśmy się na otwartej, kilometrowej pięknej piaszczystej plaży, która była zwrócona w stronę Afryki i oferowała wspaniały widok na samoloty podchodzące do lądowania na pobliskim pasie lotniska.



Pierwszy podmuch wiatru i już znałyśmy odpowiedzi na wszystkie nasze egzystencjonalne pytania. Odłożyłyśmy rower z nadzieją, że rozłożymy ręcznik, ale nie było na to szans. Piasek już w nas ładował pod każdym kątem. Masakra!





A był to ten piasek z dużymi wulkanicznymi twardymi ziarnami. Chloe zaczęła płakać. Cóż, powiedziałam, skoro zaciągnęłyśmy siebie i rower przez cały ten piasek aż tutaj, to może przynajmniej wejdźmy do wody, ochłodzimy się trochę i zmyjemy ten okrutny piasek (który a propos przykleił się do naszych wykremowanych ciał tak, że absolutnie nic nie mogło go odlepić)?

Ale Chloe miała w nosie to co wygadywałam.
Jeden samolot Ryanair’a i wiadro łez później, postanowiłam się umyć i ruszać dalej, bo to zdecydowanie nie miało sensu. Podobnie jak widok na to szklane ogrodzenie o wysokości 2 m, które hotelowe sprzątaczki polerowały na naszych oczach przy użyciu pięknych białych ściereczek… nie miało sensu….

Weszłam do wody, wpatrując się w moje płaczące dziecko i wciąż próbując zachęcić je, by przynajmniej spróbowało wejść na chwilę. I to właśnie wtedy ta wielka paskudna fala dopadła mnie i ujawniła moje cycki podczas uwalniania się z mojego stroju kąpielowego.

Tamten facet patrzył… i co z tego!

Wyszłam z tej wody naprawdę wściekła. Na tą falę. Zebrałyśmy nas w jedną paczkę wszystkiego i udałyśmy się do restauracji po drugiej stronie ulicy, aby najpierw pozbyć się tego piasku z naszych majtek a potem zjeść jakiś lunch.

Dwa talerze jedzenia i kilka szklanek świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego później, znów ruszyłyśmy w drogę. Och, siedzenie na rowerze tak się podgrzało, że mój tyłek stanął w ogniu. No a przecież podczas jazdy mój tyłek tego siedzonka nie chłodził tylko przytapiał jeszcze bardziej… Kto nie zaznał ten nie zrozumie…

Chwilę później zauważyłyśmy plac zabaw – Parque Infantil Matagorda. W pełnym słońcu, między drogą a morzem. Ani jednego drzewa ani kawałka zadaszenia. Praktycznie więc zdatny do użytku tylko wczesnym rankiem lub późnym wieczorem. Ale ponieważ nasze gorące tyłki były już gorące, nieco więcej ciepła nie wydawało się nam być zagrożeniem.





Po kilku próbach skorzystania z rozgrzanego w 40stu stopniach sprzętu, zdecydowałyśmy jednak, że nadszedł czas, aby przejść przez to małe ogrodzonko i wskoczyć do wody.

Ta plaża była jak niebo na ziemi. Również tutaj, zobaczyłyśmy tłumy za podobnym szklanym płotem w hotelu Beatriz Playa and Spa po przeciwnej stronie ulicy. Pomyślałyśmy jednak, że tym razem los się do nas uśmiechnie. I tak też się stało. Może jakichś 5 ludziuf, zadało sobie trud, aby przejść się tam, gdzie myśmy szalały w przeciągu całych dwóch godzin, które tam spędziłyśmy….

Playa Lima…. bo tak się owa plaża zwie, znajduje się tylko kilka minut od pasa startowego lotniska. Siedziałyśmy tam i obserwowałyśmy samoloty lądujące i startujące dosłownie nad naszymi głowami.





Udało się. Pas startowy lotniska Arrecife za ogrodzeniem.




Dojechałyśmy aż do końca ścieżki rowerowej, obserwując te samoloty a potem, zawróciłyśmy, wpadając po drodze do Spara po jakieś pićko i przekąski.

Playa Blanca powitała nas takim widokiem:


Pod górę z powrotem do mieszkania prowadziłyśmy naszą brykę. Skorzystałyśmy też z dorodnych liści aloesu. Były ogromne, więc utrata jednego nie zaszkodziła mu, tym bardziej, że jego przeznaczeniem było ratowanie moich pleców. Czy nie warto takiemu aloesowi umrzeć dla tak zacnego celu? Moja urocza przyszła pani weterynarz spędziła cały wieczór, masując jego soki w moje plecy. I wiecie co?! Następnego ranka były jak nowe i gotowe na kolejną krótką rowerową przygodę.

Pewnego dnia tam wrócimy, bo tym razem, nie mając samochodu, odwiedziłyśmy tylko kilka pobliskich miejsc. Do odkrycia pozostała jednak cała wyspa ze wspaniałym Parkiem Wulkanów i winnic, jaskiń i plaż.
Hasta Luego Lanzarote, Vamos a volver pronto.
My, Dziewczynki
Anka i Chloe
Make a one-time donation
Make a monthly donation
Make a yearly donation
Choose an amount
Or enter a custom amount
Your contribution is appreciated.
Your contribution is appreciated.
Your contribution is appreciated.
DonateDonate monthlyDonate yearly