Jeśli wolicie posłuchać mojego pięknego głosu, kliknijcie tutaj: Lautrec, Tarn, Midi-Pyrénées, Occitanie, France – adres warty zapamiętania
Jechaliśmy długo. Między polami usianymi słonecznikami. Naprawdę! Jak w tych filmach! Pola falowały po obu stronach drogi, czasem zmieniając kolor w zależności od tego co na nich rosło. Piękne wysokie drzewa odliczały nam kilometry a słońce…. a słońce świeciło! I powiewał delikatny wietrzyk. Włosów nam zbytnio nie rozwiewał jednak, bo klimę mieliśmy w aucie włączoną…
Zjechaliśmy z drogi głównej bo nudno się już robiło troszeczkę, a dalej nie mieliśmy nic w zasięgu oczu, co kierowałoby nas do jakiegoś fajowego miejsca.
Jedziemy, jedziemy, drogą ubitą z kamieni i ziemii. Po lewej pola słonecznikowe, po prawej wzgórze. Na tym wzgórzu 2 lub 3 gospodarstwa. A tuż przy zjeździe do tej okolicy, przy skrzyżowaniu, na końcu świata – mały placyk na piknik.
Plan był taki:
Jemy!
Wyjęliśmy torby z wcześniej zakupionymi produktami, wyjęli sztućce, szwajcarski nóż i do boju!
Bagietki, sery, masło, mleko… jejku jakie świeże. Dosłownie jakby z samej krowy wyszło co dopiero. I winogrono. Poczęstowaliśmy się jedną kiścią wina rosnącego przy drodze, za co przepraszamy, ale nie sposób było się nie zatrzymać. No a winogrona są tutaj wielkości przepiórczych jaj!
Napapaliśmy się jak zwierze, bo nie wiadomo kiedy następne żradełko będzie…. Choć, jak znam życie to pewnie za 20 minut w miasteczku jak zobaczymy coś ponętnego do pochłonięcia… No, ale jak na teraz, starczy.
Ja pobiegłam jeszcze po 2 głowy słonecznikowe na pobliskie pole i z cierpliwością mrówki wydłubywałam nasionka nożykiem, po czym zapakowałam je pięknie do woreczków i odłożyłam do innych tobołków z myślą, że będziemy po drodze podjadać, bo tyle jeszcze dni przed nami.

Zapomniałam jednak, a dowiedziałam się o tym jak już sobie nie musiałam przypominać, że jest lato i wilgoć w woreczku ze świeżymi nasionkami słonecznika doprowadzi do powstania na nich pleśni. No więc tak też się stało a 2 godziny dłubania poszły w las.
Ale co tam, jedziemy do wsi. Albo miasteczka? No chyba miasteczko bo na horyzoncie pojawia się sporo zabudowań i jakieś mury też są. Wow, pewnie jedno z tych niesamowitych z zameczkiem i ślicznymi drewnianymi domkami.
Ja aż skakałam z radości widząc jaką miejscówę żeśmy upolowali.






Zaparkowaliśmy zaraz przy wjeździe na wspomnianym murze. Pieszo ruszyliśmy w dal. Ku nieznanemu. Najpierw po prawej zobaczyłam stary rower. Potem przyjrzałam się bliżej temu o co był oparty i zobaczyłam najcudowniejszy drewniany budyneczek z wielkim oknem, firanką. I tym rowerem starym. Taka bajka. Zrobiłam fotę, patrzcie i nie zakochajcie się, co?


Jest ryneczek. Otoczony tak starymi domami, że trudno uwierzyć, że ludzie wciąż w nich mieszkają. No ale tak jest. Po lewej coś kiedyś wielkiego, już zamknięte. Naprzeciwko tego czegoś, maleńki lokalny sklepik. Wchodzimy.
Kupiliśmy parę pierdołów i poszliśmy dalej. Skręcamy w lewo, a po prawej stronie ukazuje się nam świat azuro. A właściwie to indygo.
Chciałam coś z panią w sklepie pogadać o tym co robi, ot tak, friendly, ale nie chciała gadać. No to nic żeśmy nie kupili. Ale w skrócie Wam powiem o co tu chodzi.

Urzet barwierski to kapustowata roślinka z kwiatami żółtej barwy, trochę podobna do kwiatów rzepaku. Niby niepozorna, a taki z niej agent. Od wieków stosuje się ją do barwienia na niebiesko. Dlaczego? No to proste. Z jego liści, wydobywa się soki, fermentuje, a po utlenieniu, kolor zielony staje się niebieskim.
Ponadto, roślina ozdobna, jadalna, zdrowsza od brokułu, stosowana w zielarstwie i ponoć w trakcie fermentacji tak wali, że któraś tam angielska królowa nie pozwalała go sadzić w odległości mniejszej niż 5 mil od zamku.
Etapy produkcji są trzy:
- Zbiór liści – czasem zbierane na różnych etapach wzrostu rośliny, ale najwięcej pigmentu zawierają w okresie przejściowym, nie kwitnienia. Potem mielone są w młynie.
- Papka z liści jest pozostawiona na jakiś czas do fermentacji. Po tym czasie można ją ugnieść i uformować w małe kulki lub gruszki: cocagnes. Następnie są one suszone.
- Po wysuszeniu cocagne są kruszone, łamane i wkładane z powrotem do masy, która będzie podlewana i obracana regularnie, aby zapewnić drugą fermentację przez kilka tygodni. Powoduje to, że barwnik zacznie się wydzielać.




Dla francuskomówców znajdzie się cała historia roślinki i jej barwierskiej popularności w artykule o Le Pastel.
Lautrec słynie również z różowego czosnku, uprawianego w okolicy Tarn przez ponad 160-ciu rolników, którzy w grudniu sadzą, w maju przycinają kwitnące łodygi, a końcem czerwca zaczynają zbiory. Potem już tylko suszenie zostaje. W około trzecim tygodniu suszenia, podczas usuwania skórki pojawia się jego różowawe zabarwienie. Rolnicy mówią, że jest on jak „róża, bardzo bogata w cukier, perfumy nie są agresywne, a ponadto utrzymuje się bardzo dobrze”.
Różowy czosnek Lautrec jest słodki i raczej nie odstraszyłby wampira, bo nie pachnie jak jego zwyczajny biały kuzyn.
Tarn, to rolnicza okolica Francji. Nie tylko czosnek im tutaj dobrze rośnie. Pola konopii, oficjalnie przemysłowej, ale nie zagłębialiśmy się w tą kwestię pokrywają hektary pól wzdłuż dróg.



Znalazłam fajną animację, co prawda z napisami angielskimi i hiszpańskimi tylko, ale i bez czytania można zrozumieć dzieje życia Henriego Toulouse-Lautreca oglądając ten film. A nie bez powodu go tutaj wciskam, bo Henri urodził się w niedaleko położonym Albi. Jego rodzina do dziś mieszka w Lautrec. On co prawda żył i tworzył w Paryżu, ale to w Tarn po raz pierwszy zabiło jego serce.
Idziemy dalej a tu piękna kamienica pana Mera, a naprzeciwko, pizzeria. No, mówiłam przecież!

Ale co tam pizza, próbowaliście kiedyś pizzy ze śmietaną i ziemniakami? Tak, bez sosu pomidorowego, pizza ziemniaczana. Mon Dieu, ta wystrzela w kosmos. Pękamy z przeżarcia… ufff….
Z tej strony koniec miasteczka wraz z kończącą się uliczką. Podnieśliśmy więc ciężarne tyłki i poszliśmy z powrotem w kierunku placyku.
Klimat tego miejsca jest niesamowity. Budynki sprzed wieków, wyraźnie jeszcze gdzieniegdzie odkrywają lata świetności cichutko prezentując swoje wdzięki zza pleców przodującej linii z poobdzieranymi ścianami i obitymi rogami.
Ah, przed nami młyn. Idziemy.
Siakiś młody koleś oprowadza po nim. No to jazda.
Wspięliśmy się na piętro i jak to w innych młynach, wszystko i tutaj z drewna. Trochę ziarna, trochę otręb, trochę mąki w stojących pod ścianą misach.
Bardzo piękny i zadbany. Krokwie połyskiwały jak gdyby były wypolerowane wręcz.
Moulin à vent de la Salette pochodzi z 1688 roku, został odrestaurowany w latach 90-tych XX wieku. Otwarty jest od połowy kwietnia do połowy października dla zwiedzających. Jest to jeden z niewielu wiatraków nadal produkujących mąkę w Midi-Pyrénées.
Przed młynem, olbrzymie kamienne koło młyńskie, teraz służące za swoistą ławkę i kwietnik.
Wyszliśmy więc na zewnątrz i pożegnali z panem przewodnikiem. Przed nami wąskie kamienne schody w dół, w stronę centrum.


Po lewej stoi tabliczka z narysowanym chodakiem a podpisano ją jako Atelier Chodaków.


Obejrzyjcie sobie tutaj filmik i poczytajcie o historii L’atelier du sabotier
Wracamy, zapada wieczór, trzeba coś zjeść i wymyśleć gdzie będziemy spać.

Śpimy w aucie.
Rozłożone tylne siedzenia fantastycznie się sprawiły. Otwieramy rano oczy, otwieramy drzwi bagażnika a tu wita nas…. osioł. Wył jak gdyby go doić chcieli! Na szczęście – dla Was -narysowałam mu portret, bo tak mi pod skórę zalazł….

Po swojskim śniadanku, ruszyliśmy w świat. A świat południowej Francji ma się czym chwalić.
Jedziemy.
Anka
Make a one-time donation
Make a monthly donation
Make a yearly donation
Choose an amount
Or enter a custom amount
Your contribution is appreciated.
Your contribution is appreciated.
Your contribution is appreciated.
DonateDonate monthlyDonate yearly